O tajemniczym zniknięciu szarlotki - powiastka detektywistyczna

Pieczenie pysznych ciast z jabłkami to prawdziwa specjalność mojej mamy. Gdyby komuś przyszło do głowy zorganizować szarlotkowe mistrzostwa świata, to rywale już na starcie mogliby składać jej gratulacje z powodu wygranej. Tej soboty mama pobiła samą siebie. Z okazji wizyty babci i dziadka przygotowała ciasto swojego życia. I przy okazji popełniła błąd swojego życia. Wyszła do fryzjera zostawiając smakołyk w piekarniku. Chciała bowiem w jakiś sposób skonfigurować własny wygląd z wyśmienitym smakiem ciasta. Chwilę potem popełniła drugi, równie straszny błąd: zakazała komukolwiek dotykać szarlotki.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Moja silna wola okazała się bowiem tego dnia wyjątkowo słaba. Gdy szarlotka stała sobie w ciemnym piekarniku, zrobiło mi się jej niesamowicie żal - taka samotna i smutna. Co robić, trzeba jej dotrzymać towarzystwa. Oczywiście wejście do piekarnika nie wchodziło w grę. Wyciągnąłem więc ciasto z czarnej czeluści i zaopiekowałem się nim. A właściwie tylko kawałeczkiem. Dodam - bardzo pysznym kawałeczkiem. Wydawało mi się, że szarlotka aż krzyczała do mnie: Co się tak gapisz? Czekasz aż wystygnę?
Ponieważ nieszczęścia chodzą parami, a właściwie trójkami, nie był to koniec kłopotów. Obok osamotnionej szarlotki - ja bowiem czym prędzej czmychnąłem z miejsca zdarzenia - przeszedł tata i też odłamał kawałeczek. Potem do kuchni wpadł po sok starszy brat Franek i też nie mógł się oprzeć błagalnemu zapachowi ciasta. Udziobał kawałek. Naprawdę niewielki. No dobra, może trochę większy.
Mama długo nie wracała od fryzjera, co zresztą nie jest żadną niespodzianką, ale zwykłą praktyką, kiedy oddaje swoje włosy w ręce uzdolnionej i niesłychanie rozgadanej pani Hani - fryzjerki. Dlatego wpadła - dodajmy: dosłownie - do domu tuż przed przybyciem dziadków. Błyskawicznie - w tempie odwrotnie proporcjonalnym do czasu spędzonego w salonie fryzjerskim - przebrała się, nakryła stół i przyozdobiła go kwiatami w wazonie. Ja tymczasem postanowiłem usunąć się jak najdalej od „miejsca zbrodni” i zaszyłem się w swoim pokoju z książką o dinozaurach.
Gdyby nie ten przykry „incydent” z ciastem, bardzo ucieszyłbym się wizytą dziadków, których bardzo lubię. Dziadek żartuje i zawsze przywozi ze sobą jakąś niespodziankę dla mnie. Babcia użala się nade mną, że jestem taki chudziutki i bladziutki. Dodając z nadzieją w głosie, że tata też taki był, a na jakiego mężczyznę wyrósł! Tata robi się wtedy dziwnie czerwony i próbuje zmienić temat, proponując babci kawę i ciasto. Mama patrzy natomiast na tatę takim wzrokiem, że gdyby spojrzenie mogło strzelać, to ojciec zwisałby z krzesła podziurawiony jak sito. Babcia słynie bowiem w rodzinie z wyśmienitych ciast. Serniki, makowce, ciasta biszkoptowe i drożdżowe nie mają przed nią żadnych tajemnic! Mama zawsze starała się dorównać zdolnościom babci. Krytyczna sobota miała właśnie stać się dla niej dniem triumfu, ostatecznym dowodem, że także jej szarlotka zasługuje na najwyższe uznanie. Kluczem do sukcesu miał być wyśmienity przepis od pani Zosi z pobliskiej cukierni. I kilka godzin żmudnej pracy, jakie mama spędziła przygotowując szarlotkę.
Wchodząc do kuchni mama nawet nie podejrzewała, że coś jest nie tak. Do chwili, aż nie uchyliła drzwiczki piekarnika, za którym miało się ukrywać jej kulinarne dzieło. Z wrażenia zamarła. Ale tylko na chwilę. Widząc, że na blasze zamiast szarlotki turla się kilka dużych okruchów, jej twarz zaczęła się zmieniać w tempie przypływu złości, czyli błyskawicznie. Mama najpierw poczerwieniała, potem zbladła, a na koniec zzieleniała ze złości. Swoją drogą, ciekawe, jak człowiek potrafi zmieniać barwę niczym kameleon. Może to przez tę fryzjerkę? Chyba jednak nie.Żaden wybuch złości nie potrafiłby jednak uratować sytuacji i nakarmić dziadków, którzy właśnie zapukali do drzwi. Po błyskawicznej, przeprowadzonej w tempie Formuły 1 lustracji szafek mama znalazła paczkę słonych paluszków, które musiały zastąpić skonsumowaną wcześniej przez nas szarlotkę. Dziadkowie chrupali paluszki udając, że nic takiego się nie stało i popijali je w milczeniu kawą. A mama cierpiała widząc, że z przygotowywanej kilka godzin uczty ostały się tylko nędzne paluszki kupione za parę złotych w supermarkecie. Babcia za to tryskała humorem zdając sobie sprawę, że synowej coś nie wyszło, a jej pozycja mistrzyni domowych wypieków jest na razie niezagrożona. Paluszki smakowały więc jej wyjątkowo dobrze.
Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Po wyjściu dziadków mama powołała jednoosobową komisję śledczą z sobą w roli głównej. Posadziła nas wszystkich w kuchni przy stole i zażądała wyjaśnień. - Co się stało z szarlotką? - grzmiała takim głosem, jakbyśmy byli już skazani, a do zakończenia procedury potrzebowała tylko ustalenia wymiaru kary. - Niech ten, kto zjadł szarlotkę natychmiast się przyzna. Miejcie choć trochę cywilnej odwagi! - dodała. Odwaga to jednak towar deficytowy w naszym domu. Szczególnie w sytuacji, gdy pierwszemu „odważnemu” groziło skupienie na sobie całej furii mamy.
Patrzyliśmy tylko na siebie nawzajem. Każdy myślał: „Ja zjadłem tylko kawałek. Niech się przyzna ten, kto wrąbał resztę”. Trzeba było też wymyślić jakieś alibi. Ja zapewniałem, że cały czas pilnie lekcje odrabiałem. Franek przekonywał, że ciast w ogóle nie jada, ponieważ zawarty w nich cukier może się negatywnie odbić na jego zdrowiu. A te jest niezbędne, jeśli chce marzyć o zawodzie pilota odrzutowców. Tata oznajmił zaś, że… chyba ma alergię na jabłka. Że z przejedzenia szarlotką to już jednak nie dodał. Może więc za aferę szarlotkową odpowiedzialna jest Żabcia, nasz pies? Ta wersja zdarzeń miała jednak jeden minus - Żabcia jest tak mała, że nawet skacząc z rozbiegu co najwyżej rozbiłaby sobie głowę, ponieważ piekarnik był poza jej zasięgiem. Co więcej, szarlotka była większa od psa.
Mnie natomiast wciąż nurtowało pytanie – co to jest ta cywilna odwaga? Pojęcie odwagi nie było mi wszak nieznane - wielokrotnie walczyłem ze smokami wyrywając im jak zazwyczaj to bywa piękne królewny, ratowałem ludzi z pożaru wskakując - zawsze na chwilę przed zawaleniem - do budynku i wynosząc nieprzytomnych sąsiadów, czy też zdejmowałem z najwyższych drzew w okolicy bezbronne kotki. Tyle tylko, że to wszystko działo się w snach. W „realu” nigdy zaś nie udało mi się zdobyć na odwagę. To chyba sprawiło, że dałem się ponieść chwili i sam nie wierząc własnym uszom oświadczyłem: - To ja zjadłem szarlotkę!
Najdziwniejszy w całej sytuacji był jednak brak żalu z powodu nieoczekiwanego przejawu cywilnej odwagi. Zresztą nie tylko mnie ruszyło sumienie, ponieważ cała męska część naszej rodziny widząc mój wyczyn zaczęła przyznawać się po kolei do winy - najpierw tata, potem Franek.W ramach zadośćuczynienia zaprosiliśmy mamę następnego dnia na lody i obiecaliśmy, że pomożemy jej upiec takie ciasto, po zjedzeniu którego babcia zacznie mieć kompleksy. A ja byłem dumny ze swoich bliskich – okazaliśmy się odważni i potrafiliśmy przyznać się do błędu. To jest właśnie cywilna odwaga!
Może w Waszej rodzinie wydarzyła się historia podobna do tej, którą przeczytaliście. Przypomnijcie ją sobie. Zmieńcie historię o zniknięciu szarlotki w historię o zniknięciu pilota telewizyjnego
W sadzie Dziadka
Sad Dziadka to prawdziwe owocowe królestwo bijące po oczach paletą kolorów, a po kubkach smakowych intensywnością smaków. To jedna z niewielu okazji, by zerwać sobie obiad z drzewa. Oczywiście pod warunkiem, że się do niego dosięga. Bo drzewa w niczym nie przypominają kelnera w eleganckiej restauracji starającego się nam we wszystkim dogodzić. W tym lokalu klient jest jednocześnie obsługą. Nawet, jeśli ma tylko 6 lat. Na szczęście z pomocą przyszedł Tata, dzięki któremu nawet nie zorientowałem się, jak miałem owoce na wysokości oczu. Te zresztą - widocznie znudzone okupowaniem drzewa - przy mojej delikatnej pomocy szybko znalazły się na trawie.
Sam nie wiem, jakie owoce najbardziej mi smakują. Chyba jabłka - niby do siebie podobne, a w rzeczywistości o kształtach i barwie tak różnej, że trudno znaleźć dwa identyczne owoce. Dorośli różnie je też nazywają. Trochę chyba jak Eskimosi, którzy znają 300 słów na nazwanie śniegu. Ludzie mówią, że to odymiany jabłek, ale dla mnie są to zwykłe, jabłkowe imiona. Niektóre zresztą pobudzają wyobraźnię - jak przechadzająca się królewskim ogrodem, ubrana w długą suknię, upudrowana i z wielką peruką na głowie Szarlota, czy też podążający za nią w malutkich, skórzanych trzewikach i w pończochach na nogach ukochany - Jonogarat.
W sadzie widziałem różne jabłka - duże i małe; podłużne i kuliste; żółte¸ czerwone, zielone. Na niektórych jabłoniach brakowało jednak jabłek. Dziadek powiedział, że to wczesne odmiany, których owoce zbiera się późnym latem. A teraz mamy jesień więc zbieramy jesienne jabłka. Najsmaczniejsze są jednak te, które rodzą się na drzewach najpóźniej. Dopiero za kilka tygodni.W tym roku jabłka obrodziły. Nic dziwnego więc, że nasze kobiałki szybko się zapełniły. A ja poczułem taką ochotę na jabłka, że gotowy byłem zjeść owoc nie troszcząc się o higienę. Dziadek jednak czuwał i myślał za mnie - pozwolił na owocowy posiłek, ale pod warunkiem, że umyję jabłko w wodzie ze studni, która znajduje się w sadzie. Cała maszyneria uruchamiająca studnię zrobiła na mnie takie wrażenie, że szybko przekonałem się na własnej skórze, że woda prosto z niej jest naprawdę bardzo zimna. Ostatecznie więc, nie tylko jabłko miało prysznic, ale także ja. Na szczęście pogoda dopisała i słońce mnie wysuszyło.
Okazało się, że nie tylko ja dobrałem się do sadu Dziadka. Cała rodzina rzuciła się na owoce i rozpoczęliśmy prawdziwą, jabłkową ucztę. Najbardziej smakowały mi jabłka słodkie i miękkie, ale na przykład Mamie - twarde i kwaśne. Dziadek wyjaśnił, co robi z tak ogromną ilością jabłek. Wszystkich przecież nie byliśmy w stanie zjeść. Część z nich chowa w spiżarni licząc, że odwiedzimy go jeszcze nie raz i pomożemy ją opróżnić. Inne pakuje do zamrażarki, gdzie czekają na zimę. I rzecz jasna na nas. Ucztowanie w sadzie podziałało na wyobraźnię, co takiego można zrobić z jabłek - dżem, sok, ryż z jabłkami, szarlotka. Mama obiecała, że po powrocie do domu upiecze szarlotkę.
Ile potem było z tego kłopotów, szkoda gadać.