top of page

Jak nie zatruć się pedagogicznym zakalcem?

Edukacja w teorii

Kiepskie wyniki matur z matematyki powinny stać się nie tylko pożywką dla szukających tematów na pierwszą stronę dziennikarzy, wspierających ich „dyżurnych komentatorów” i polityków planujących siedemdziesiątą szóstą reformę edukacji w ich karierze zawodowej. Nawoływania do kolejnej rewolucji w oświacie musi zastąpić prosty, nowoczesny program nauczania matematyki, do wdrożenia ktrórego z powodzeniem wystarczy to, co jest, czyli niewiele. Należy przekonać nauczyciela, że prostymi, dostosowanymi do potrzeb każdego dziecka metodami można dokonać cudów. I uświadomić uczniowi, że - parafrazując słynne powiedzenie Cycerona – matematyka jest nauczycielką życia, a nie prześladującym ich przez całe dzieciństwo nocnym koszmarem.       


Wyjść trzeba od uświadomienia brutalnej prawdy – matematyki nie można nikogo nauczyć. Tak, jak nie da się nauczyć jazdy na rowerze, gotowania czy słuchania muzyki. Można tylko pomóc mu samodzielnie zrozumieć istotę konkretnego zjawiska, pojąć elementarne zasady nim rządzące. I przekonać, że kiedyś dana umiejętność na pewno się przyda. Tak właśnie jest z matematyką. Nie odkrywamy tutaj Ameryki. Proponowana przez nas metoda jest stara jak świat, wykorzystywana w starożytnym Rzymie, przez plemiona żyjące w dorzeczu Amazonki i zamieszkujące Biskupin. Prosta, bo naturalna, podświadomie wyczuwana przez każdego i łatwa do zastosowania. Niestety też we współczesnym świecie, gdzie nawet zwykła elektryczna szczoteczka do zębów jest skomplikowanym do granic możliwości mikrokomputerem, kompletnie zapomniana i zepchnięta na margines. Tak, jakby coś prostego z miejsca uważano za prymitywne i anachroniczne. To błąd, za który dzieci płacą szkolnym horrorem, uczelnie – wypuszczaniem co roku na rynek pracy tysięcy bezrobotnych humanistów, a gospodarka – brakiem specjalistów od budowania domów, stawiania mostów i konstruowania komputerów.   


Najważniejsza jest motywacja. Człowiek uczy się szybciej, jeśli sprawia mu to przyjemność, wydaje się atrakcyjne, zaspokaja jakieś potrzeb. Nikt nie lubi robić coś, w czym nie widzi sensu, co go nie intryguje, nie wywołuje jakichś emocji. Motywację można wyrobić u dziecka na różne sposoby. Czasami przekonując do zrobienia czegoś, co wywoła u bliskiej osoby, np. rodzica pochwałę. Innym razem oferując drobną nagrodę za rozwiązanie konkretnego problemu lub wzbudzając ducha zdrowej konkurencji, gdy przekonamy, iż może warto się pościgać z koleżanką bądź kolegą. Choć i tu nie wolno przesadzać, ponieważ rozbudzenie nadmiernych ambicji za pomocą nagród, pochwał i aplikowania silnych emocji może doprowadzić do nieradzenia sobie z problemem, gdy po prostu zaczyna tego wszystkiego brakować. Taka stymulacja wywołuje krótkotrwałe efekty, które szybko znikają. Czy można jednak pobudzić dziecko do działania, pobudzić motywację w sposób skuteczny, trwały i bezpieczny? Tak. Sprawiając, że będzie do czegoś dążył, bo wyda mu się samo w sobie intrygujące, ciekawe, wciągające. Idealna sytuacja to taka, gdy samo postawienie zadania okaże się wystarczającą motywacją i magnesem dla dziecięcej ciekawości.    


Pedagogika już dawno udowodniła, że dzieci przyswajają wiedzę o wiele szybciej i skuteczniej, gdy wydaje im się ona atrakcyjna, a droga prowadząca do niej – przyjemna. Dlatego nauczyciel powinien wykorzystywać w pracy elementy zabawy, rysunek, muzykę. O wiele lepiej wstać od biurka i dzieląc dzieci na grupy inscenizować „dodawanie” lub „odejmowanie” niż gromiąc wzrokiem, w ciszy, jak makiem zasiał, zmuszać uczniów do kolejnej godziny zmagania się ze „słupkami”.


Pomocą może tu się okazać atrakcyjna pomoc dydaktyczna. Nie oznacza to jednak, że droga i trudno dostępna. Jak choćby zwykłe klamerki do wieszania bielizny, znane też w Polsce pod bardziej swojskimi nazwami „krokodyla” i „żabek”, które mogą się okazać niezwykle pomocne w uczeniu dodawania i odejmowania, jeśli w fantazyjny sposób poprzypina je się do zwykłej kartki. W ten sposób nauczyciel jest w stanie wyjaśnić podopiecznym nawet zasady rządzące mnożeniem, prawdziwej zmory przeciętnego siedmio- i ośmiolatka. Na każdym boku kartki wystarczy przypiąć po 4 klamerki i spytać, ile w sumie ich przy pomocowaliśmy. Dziecko łatwo dojdzie, że cztery po cztery daje szesnaście. Potem równo rozmieścić „żabki” tylko na dwóch krótszych bokach kartki, co uświadomi uczniowi, ile jest dwa razy osiem. I tak w nieskończoność. Na klamerkach i kartce można bowiem nauczyć wszystkich działań rachunkowych – dodawania, odejmowania, mnożenia i dzielenia. Budując przy okazji trójkąt, kwadrat, prostokąt, czy też co tam przyjdzie do głowy ambitnemu belfrowi. „Krokodylowa” matematyka zawsze zdaje egzamin. Klamerki zresztą to tylko jeden z wielu „gadżetów” wykorzystywanych przy nauce matematyki. Wystarczy obejrzeć się wokół siebie, by znaleźć ich o wiele więcej. Warto tylko pamiętać, że im mniej będą się kojarzyły z nauką i szkołą, tym lepiej. Odpowiedni dobór przedmiotów to bowiem ważny element sukcesu w uświadamianiu dziecku, czym jest matematyka. 7-8 letnie dzieci myślą bowiem w kompletnie inny sposób niż dorośli. Nie znaczy to, że gorzej, bardziej prymitywnie, ale po prostu inaczej. Potrzebują konkretu, a nie abstrakcji, przykładu, a nie teoretycznego wyobrażenia. Dlatego tak trudno jest mu coś wytłumaczyć i opowiedzieć słowami. Często zamiast słów lepiej przemawia gest, jakaś rzecz, rekwizyt.


Lepiej wyjaśni to pewna przypowieść:Rzecz działa się w czasach, gdy w pałacach mieszkały księżniczki i książęta z liczną służbą. W jednym z pałaców służył poczciwy Józef. Zauważył, że każdej soboty jego państwo jedzą na poobiedni deser ciasto. Doszedł do wniosku, że musi być niezwykle smaczne, bo szybko znika z talerzy. Poprosił więc żonę, by mu też takie upiekła. Musiał jednak postarać się o przepis. Sam bowiem wygląd i zapach ciasta niewiele mówił o tajemnicy jego wypieku. Krążył i krążył wokół pałacowej kucharki, przekonywał, błagał aż w końcu wychodził przepis. Zaniósł żonie i nie mógł się doczekać soboty, kiedy weźmie się do pieczenia ciasta. W sobotni ranek żona rozwinęła kartę z przepisem i przeczytała - „Weź 7 jaj”. I pomyślała sobie - ”Siedem jaj! To rozpusta! Wezmę 3 wystarczy”. Dalej odczytała: „Weź kostkę masła”. „Masła?! - znów się oburzyła - Wezmę smalec, też tłusty”. „...Szklanka mąki pszennej”. „Pszennej?! Lepsza i zdrowsza będzie ciemna, razowa...” I tak „odchudzi” przepis do końca. Wymieszała ciasto, rozrobiła, zagniotła i włożyła do foremki, a ten trafił do pieca. Nęcący zapach unosił się po kuchni. Z własnego doświadczenia wiemy, że największy zakalec przepięknie pachnie. Po godzinie – tylko bowiem ten punkt przepisu wypełniła co do joty - wyjęła ciasto z pieca. Mąż nie mógł się doczekać i tak marudził, aż w końcu zgodziła się ukroić kromkę jeszcze ciepłego ciasta. Włożył kęs do ust, skrzywił się i ...no, przynajmniej potrafił się zachować. Powiedział bowiem „I czym oni w tym pałacu tak się zachwycają?”


Nauczyciele niestety często postępują z dziećmi jak żona Józefa z przepisem na ciasto. Wiedzą, że mnożenia najlepiej je nauczyć na konkretach, choćby przy pomocy wspomnianych wcześniej klamerek. Dzieci jednak w klasie dużo, a każdy powinien przetestować mnożenie na „krokodylach”. W dodatku dzieci hałasują. W podręczniku tymczasem nauczyciel widzi ładne obrazki, prawie jak żywe i takie przejrzyste „słupki” ... zamienia więc skuteczną metodę na to, co zwykle robią jego koleżanki i koledzy. Sytuacja powtarza się, gdy trzeba nauczyć dzielenia. W ten sposób skraca, obcina, upraszcza, idzie na kompromisy, aż w końcu wychodzi mu pedagogiczny zakalec.   


Tak, jak nie ma przepisu na idealne ciasto, tak samo nie ma zawsze pewnego sposobu na zrozumienie przez dziecko matematyki. Każde dziecko, każda klasa ma inne potrzeby i możliwości, do których trzeba dopasować odpowiednie metody. Odnosi się to zresztą i do nauczyciela. To jak w kuchni – jednemu wyjdzie sernik, innemu tylko makowiec, aż ktoś wreszcie ma problemy z ciastem pochodzącym z pudełka kupionego w markecie, które wydawałoby się, że w razie czego przyrządzi się samo. Nie ma wzorcowego nauczyciela. Każdy różni się od drugiego. Ten potrafi jedno, a drugi – coś innego. Ludzie mają różne zdolności, pracują – jak ich uczniowie – w różnym tempie, niektóre metody od razu polubią, a inne znienawidzą po minucie. Dlatego metoda pracy z dzieckiem powinna być dostosowana do potrzeb i możliwości obu stron – dziecka i belfra. Dobra metoda to bowiem taka, która jest skuteczna i przynosi efekty.   


Przyznajemy – nie łatwo jest to uświadomić nauczycielom. Jeszcze na studiach poznali najróżniejsze metody, sposoby radzenia sobie z dziećmi. Zapisali je w notatkach, a niektórzy nawet nauczyli się na pamięć. Stosują je dziś jak wzorce, klisze, „przepisy na mnożenie”, „filozofie dodawania”, „teorie pedagogiki dzielenia”. Tak ich po prostu nauczono. Oczekują jednocześnie błyskawicznych efektów, sądząc, że z dziećmi jest jak z telewizorem, który można odpalić po naciśnięciu guziczka na pilocie. Nikt ich nie przygotował do elastycznych metod pracy, naginania się do potrzeb dzieci, modyfikacji tego, co się nauczyli na studiach, a nawet do postępowania wbrew nim, jeśli taka akurat jest potrzeba. Dobry pedagog powinien sam poszukać właściwej drogi do ucznia. Tak jak dziecko powinno nauczy się poszukiwać własnej drogi do stawianych mu celów.   


Dla przykładu - Jaś nie radzi sobie z przekroczeniem progu dziesiątkowego. Nauczyciel próbował już wytłumaczyć mu to setki razy i nic. Dał nawet konkret – liczydła. I też nic. Zgodnie z obowiązującymi zasadami mógłby jeszcze poradzić rodzicom pracę z Jasiem nad przekraczaniem progu dziesiątkowego w domu. Ale trudno liczyć na cud, skoro on – specjalista – praktycznie skapitulował. Patrzy więc na Jasia, jak ten dodaje na liczydle. Przesuwa paluszkami 8 kulek i ma dodać jeszcze 4. Dosuwa 2 i mówi: „Dalej nie ma nic..”. Nauczyciel wzdycha i już ma mu pokazać, że kulki są, tyle, że rząd niżej. Jednak nagle coś przychodzi mu do głowy i... eureka! Już wie, w czym leży problem! Jaś na tradycyjnych liczydłach widzi każdą dziesiątkę oddzielnie! A tymczasem musi zobaczyć je razem, obok siebie. Potrzebuje po prostu innych liczydeł – na sznurku nawleczonych po 10 koralików w trzech kolorach. Wtedy Jaś widzi bez trudu, że po jednej dziesiątce jest druga, potem trzecia i itd. Kłopot z głowy.   


Warto też w pracy z dzieckiem sięgnąć po klasykę literatury. Każdy zna wiersz J.Tuwima „Rzepka” o dziadku, który zasadził rzepkę w ogrodzie, troskliwie ją pielęgnował, a w końcu chciał schrupać z kawałkiem chleba. Pojawił się jednak problem, bo rzepka nie miała ochoty wyjść z ziemi. Trzeba było jej pomóc. Sam dziadek sobie nie radził, zawołał na pomoc babcię, ta wnusia, wnuczek kota Mruczka... Ciągnęli, ciągnęli, aż w końcu wyciągnęli. Gdzie tu matematyka? Właściwie wszędzie. Rzepkę trzymał dziadek, dziadka babcia, babcię wnuczek – kolejka „za rzepką”, to przecież przykład konsekwentnej serii. W innym wierszu Tuwima „Lokomotywa” - w wagonach mieszczą się określone obiekty, czyli są uporządkowane, sklasyfikowane, a wagony poeta „ustawił” w kolejności – pierwszy wagon, drugi, trzeci, aż do czterdziestu. To znów przykład konsekwentnej serii – tym razem liczebniki porządkowe.   


Jak uniknąć pedagogicznego zakalca? Stawiając na odpowiednią motywację, działanie na konkretach, aktywność, elastyczność, poczucie humoru, niekonwencjonalne metody, różnorodność i traktowanie dziecka jak wyzwanie, a nie kłopot. W efekcie – droga nauczycielko, miły nauczycielu – jeśli za 20 lat spotkasz swojego dawnego ucznia, prędzej opowie ci, jakie wrażenie robi na nim zdobywanie wiedzy na prestiżowej, zagranicznej uczelni, niż stanie w kolejce po zasiłek w pośredniaku.

bottom of page